Tomasz Leszkowicz: Mówi się, że generałowie zaczynają planować następną wojnę zaraz po zakończeniu tej wcześniejszej. Czy wojnę z Rosją Sowiecką zaczęto planować już w 1921 r.?

Marek Deszczyński: Mamy potwierdzenie źródłowe tego, że marsz. Józef Piłsudski obawiał się, iż wiosną 1921 r. może dojść do wznowienia działań wojennych. W ówczesnej sytuacji istniał pewien element niepewności, którego w analizie polityki obronnej i szerzej – polityki bezpieczeństwa – nigdy nie można wykluczyć. Dzisiaj wiemy, że do wznowienia tej wojny nie doszło. Strona polska była wyczerpana i nie miała najmniejszych możliwości jej kontynuowania. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego również Sowieci nie zdecydowali się na kontynuowanie konfliktu. Nie udzielimy na nie prędko odpowiedzi, bo zależy ona od otwarcia archiwów i swobody dostępu do nich w Rosji. Czy było to spowodowane tylko klęską głodu, powstaniem kronsztadzkim i buntem w guberni tambowskiej oraz uświadomieniem sobie przez Władimira Lenina i kierownictwo państwa bolszewickiego, że ich reżim stoi na krawędzi zagłady? Ewentualność wybuchu kolejnej wojny z Rosją Sowiecką należało brać wówczas stale pod uwagę. Nie trzeba było być oficerem sztabowym, by wiedzieć, że będzie to istotny problem odrodzonego państwa polskiego, jego polityki wojskowej, zagranicznej, gospodarczej, nie mówiąc już o rozmaitych aspektach społecznych.

Jak wyglądały prace nad planem przyszłej wojny ze Związkiem Sowieckim?

Planów było, nawet do 1926 r., kilka. Polscy wojskowi piastujący wówczas najwyższe stanowiska dowódcze musieli z racji swoich obowiązków rozważać tę sprawę, podobnie zresztą jak doradcy z francuskiej misji wojskowej, obecnej w Polsce do początku lat 30. Oczywiście, Niemcy też mogły być przeciwnikiem wojennym Rzeczypospolitej, przede wszystkim jednak w skali regionalnej, na Górnym Śląsku czy w Wolnym Mieście Gdańsku. Jednak w pierwszej połowie lat 20. jedynym zagrożeniem na pełną skalę była właśnie Rosja Sowiecka i można by mieć pretensje do polskich hierarchów wojskowych, gdyby tego nie uwzględniali. Sprzeniewierzyliby się wówczas zasadzie tzw. „ograniczonego zaufania”. Całą armię i politykę państwa w gruncie rzeczy podporządkowano wówczas groźbie tej wojny, bowiem na wypadek zagrożenia z zachodu rolę zasadniczą miał odegrać sojusz z Francją. W obronie na wschodzie Polska musiała przede wszystkim liczyć na siebie.

Po 1926 r., kiedy władzę nad wojskiem i kuratelę nad polityką zagraniczną przejął ponownie marsz. Piłsudski, nastąpiły oczywiście pewne zmiany. Trzeba brać tu pod uwagę samą metodę pracy. Wcześniej, pod wpływem własnych doświadczeń z czasów zaborczych (przede wszystkim u oficerów z armii austro-węgierskiej) oraz pod wpływem szkoły francuskiej co roku robiono przegląd zagrożeń i tworzono kolejne plany, zapisując masę papieru (tak działano np. w Czechosłowacji). Józef Piłsudski natomiast dość alergicznie odnosił się do czynności sztabowych i jeżeli prace takie prowadził, to niejako „w umyśle i sercu”. Niemal cała dostępna dokumentacja na ten temat jest nieco inna, nie ma charakteru ścisłych, zamkniętych, szczegółowych planów operacyjnych, jest raczej rozważaniami nad poszczególnymi wariantami, które mogły nastąpić. Piłsudski podsuwał tutaj podwładnym raczej pewne problemy do rozważania. Ważna była bowiem praca samych generałów, którzy służyli w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych jako inspektorzy armii oraz jako tzw. generałowie do prac, i którym dawano dużą swobodę w analizach zagadnień bezpieczeństwa na zadanym kierunku. Nie mamy do dzisiaj monografii GISZ-u, nie wszystko więc jest dokładnie zbadane. Ale można powiedzieć jedno – ta metoda pracy nie musiała być wcale metodą złą, czy nawet anachroniczną. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że była wielce nowoczesna, bo zrywała ze schematyzmem. Niejednokrotnie w rozważaniach teoretycznych chodzi przecież o to, by zderzyć ze sobą dwie skrajnie odmienne wizje i na podstawie tego zderzenia wypracować wariant optymalny.

Nie jest zatem prawdą, że plan wojny ze Związkiem Sowieckim nie istniał, tak samo zresztą jak nie jest prawdą, że nie było planu wojny z Niemcami. Można jednak krytykować szczególną chęć dotrzymania tajemnicy, skutkującą nieutrwaleniem ich w postaci dokumentarnej. Całość założenia mogła wręcz opierać się tylko na wizji generalnego inspektora co do tego, jak ustawić poszczególne dywizje – w końcu zapamiętanie kilkudziesięciu związków taktycznych, ich ruchów po kilku naprawdę istotnych, strategicznych liniach kolejowych nie jest aż tak trudne. Choć trzeba przyznać, że wraz z ograniczeniem roli Sztabu Generalnego (przemianowanego w końcu 1928 r. na Sztab Główny) jego oficerowie nie mogli aż do śmierci Marszałka doczekać się wyraźnych dyrektyw np. co do przepracowania planu mobilizacyjnego, który dopiero po jego śmierci stał się – jak to niedawno ujęli Ryszard Rybka i Kamil Stepan, autorzy bardzo dobrej książki na ten temat – najlepszą bronią wojska II Rzeczypospolitej.

Czy możliwe jest wskazanie konkretnych osób zaangażowanych w prace nad planem przyszłej wojny?

Do tej pory, za sprawą Przemysława Olstowskiego, najlepiej rozpracowano działalność gen. Gustawa Orlicza-Dreszera, który zginął w katastrofie lotniczej w 1936 r. i był bez wątpienia wybijającym się wojskowym i politykiem o szerokich zainteresowaniach, wykraczających poza materię wojsk lądowych (ściślej: kawalerii), z których się wywodził, u schyłku życia zamianowanym inspektorem obrony powietrznej państwa. Moim zdaniem była to osobistość, której zabrakło w późniejszym czasie. Wiemy, że jego związki z planowaniem na kierunku wschodnim, mimo że inspekcjonował również jednostki znajdujące się w zachodniej części kraju, były dosyć znaczące i wyraźne, choć akurat pierwszoplanowo miał się zajmować odcinkiem wschodniopruskim i poznańskim. Możemy odtworzyć częściowo zachowaną siatkę inspekcyjną – plan tego, którymi jednostkami zajmował się dany inspektor. Wiadomo było wtedy, że jeśli ktoś miał w swojej siatce inspekcyjnej np. brygadę kawalerii stojącą nad granicą wschodnią i miała ona status brygady osłonowej, czyli mobilizowała się błyskawicznie i w przeciągu kilku godzin była gotowa do akcji, to siłą rzeczy musiał orientować się w charakterze wojny na wschodzie przynajmniej w wymiarze taktycznym czy też taktyczno-operacyjnym.

Z drugiej strony, ważne będą tu osoby rezydujące w inspektoratach armii w Wilnie czy we Lwowie. W pierwszym z tych miast służył gen. Edward Śmigły-Rydz, później gen. Stanisław Burhardt-Bukacki, a potem gen. Stefan Dąb-Biernacki. Są to przykłady dostojników wojskowych, którzy poświęcali większość swojej uwagi właśnie działaniom na kierunku wschodnim, niezależnie od tego, że mogły ich absorbować także inne zajęcia. Np. w drugim z tych miast od 1934 r. inspektorem armii był gen. Kazimierz Fabrycy, co nie
przeszkadzało mu w zajmowaniu się analizą rozwoju broni szybkich.

Czy da się odtworzyć to, jak strona polska wyobrażała sobie przyszłą wojnę na Wschodzie?

Istnieje rekonstrukcja dokonana przez Rajmunda Szubańskiego już prawie 20 lat temu, czy też ostatnio próby autorstwa Tymoteusza Pawłowskiego. Opierają się one na zamiarze odtworzenia planu operacyjnego „Wschód”, ukończonego przez Sztab Główny na początku 1939 r., którego relikty są znane. Należy jednak pamiętać, że nasze dociekania ograniczone są dość konkretną wadą – działania strony sowieckiej rekonstruować możemy hipotetycznie tylko na podstawie regulaminów wydawanych drukiem czy ewentualnie w oparciu o wspomnienia sowieckich oficerów i generałów z ćwiczeń rozgrywanych w latach 20. i przede wszystkim 30. Nasze analizy, dopóki nie rozwiną się w Rosji na szerszą skalę wolne badania nad jej dziejami militarnymi, będą obarczone brakiem symetrii. Możemy próbować rekonstruować zamierzenia RKKA, być może nawet trafnie, ale nie będziemy mieli pewności, że przeciwnik miał działać właśnie tak, jak zakładamy.

Dopiero z chwilą, kiedy otrzymamy wgląd w poważniejszą liczbę sowieckich dokumentów operacyjnych (co najmniej typu ćwiczebnego), i to sprzed września 1939 r., będziemy mogli uświadomić sobie, jak to naprawdę miała wyglądać wojna. Po stronie polskiej co prawda dają się w materiałach różnorakich gier wojennych ustalić założenia, które miały uprawdopodobnić działania Armii Czerwonej („niebiescy” to byli Polacy, „czerwoni” zaś to przeciwnik idący ze wschodu, a nikt nie miał wątpliwości, kto nim będzie). Problem w tym, że są to projekcje naszych dowódców, a niestety nie mamy pewności, czy tak samo zachowaliby się decydenci w budionówkach z czerwonymi gwiazdami.

Na ile w planowaniu obrony przed Związkiem Sowieckim brano pod uwagę sojusz z Rumunią i ewentualne przymierze z państwami bałtyckimi?

W tym wypadku bardzo istotne było to, co uda się osiągnąć w polityce zagranicznej. Należy przypomnieć, że Związek Sowiecki zmierzał do tego, by nie mógł skonsolidować się wał obronny, ciągnący się od Zatoki Fińskiej (a nawet Morza Barentsa) aż po Morze Czarne. Dlatego też niejednokrotnie fiaskiem kończyły się wielce obiecujące inicjatywy takie jak pomysł powołania tzw. Ententy Bałtyckiej, czyli związku Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy i Polski, które miały stworzyć regionalny pakt wojskowy działający solidarnie na wypadek agresji Sowietów. Sprzeciwiła się temu Litwa, w dużej mierze wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Moskwy. Bez niej konstrukcja takiego przymierza opierała się na dość krótkiej granicy polsko-łotewskiej, wrażliwej na ataki sowieckie.

Trochę trudniej szło dyplomacji sowieckiej na kierunku południowym, ponieważ Rumuni, w tym zwłaszcza establishment wojskowy i polityczny, uświadamiali sobie, że ich kraj jest podatny na otrzymanie ciosu ze Wschodu. Dlatego też, przynajmniej w sensie formalnym, podpisany w 1921 r. układ sojuszniczy był obowiązujący, dokonywano co jakiś czas procedur przeglądowych. Jednak również tutaj nie osiągnięto zbyt wiele. W połowie lat 30. minister spraw zagranicznych Rumunii Nicolae Titulescu, który nie przypadkiem miał znakomitą prasę w Związku Sowieckim, działał na rzecz porozumienia z Moskwą, ku czemu skłaniał się wówczas też i Paryż (przypomnijmy, że Rumunia także była sojuszniczką Francji, która z kolei w 1935 r. zawarła alians z ZSRS). Jego akcja była niekoniecznie przyjmowana z radością w Warszawie czy też w rumuńskich kręgach wojskowych. Dyplomata ten opierał się na założeniu, iż Związek Sowiecki prowadzi politykę obliczalną, pokojową i można wszystkie problemy i zatargi uregulować z nim według procedur stosowanych przez Ligę Narodów. Było to niebezpieczne złudzenie.

Czy oprócz kwestii dyplomatycznych istniała współpraca wojskowa z Rumunami?

Jeśli zaś chodzi o praktyczny wymiar sojuszu polsko-rumuńskiego, to można powiedzieć, że istniały pewne ograniczenia interoperacyjności. Rzecz nie dotyczyła tylko znajomości języków przez oficerów obu armii – tutaj można było dobrać odpowiednią liczbę ludzi, którzy byliby zdolni porozumiewać się po francusku. Problemem była kwestia wspólnego zaopatrywania obu armii w amunicję, gdyż używały one różnej broni i nie istniała pełna wymienność uzbrojenia. Kolejna sprawa to linie łączności, nie w pełni jeszcze wtedy rozwinięte. Trzeba też pamiętać o niesprecyzowanej, przynajmniej wedle mojej wiedzy, kwestii dowództwa. W niektórych pozycjach literatury można spotkać sugestie mówiące, iż w wypadku wojny w drugiej połowie lat 30. sojuszniczymi siłami miał dowodzić marszałek Śmigły-Rydz, ale wydaje się, że nie ma solidnych podstaw, żeby takie stwierdzenie formułować. Rumuni zachowali bardzo daleko idącą autonomię, a strona polska nie naciskała, by ją ograniczyć, nie chcąc zrazić sojusznika do współpracy (co było przecież politycznie zrozumiałe).

Dlatego też w wypadku ewentualnego konfliktu nawiązanie realnego współdziałania sztabowego musiałoby zająć przynajmniej parę tygodni, a wiemy, że wojna toczyła się wówczas szybciej niż tego oczekiwano. Czasu mogło więc po prostu zabraknąć. Jak widać, z różnych powodów ta współpraca rzeczywistych sojuszników, jak Polska i Rumunia, była dalece mniejsza, niż dziś jest to przyjęte np. w NATO.

Jak wyglądała sytuacja wojskowa na granicy wschodniej między 1 a 17 września 1939 r.?

Granicę tę zaczęto pozbawiać oddziałów wojskowych właściwie już w końcu marca 1939 r., gdy przeprowadzono częściową mobilizację na wypadek wojny z Niemcami. Oznaczało to, że granica wschodnia uznana została za mniej zagrożoną. Nie mogło być zresztą inaczej, bo w myśl wytycznej ustalonej jeszcze przez marsz. Piłsudskiego Wojsko Polskie nie było zdolne toczyć wojny z obydwoma przeciwnikami na raz i nasze dowództwo musiało zdecydować, przeciw komu się bronić, a przeciw komu tylko strzec. W praktyce więc do początku wojny polsko-niemieckiej granica wschodnia została prawie całkowicie odsłonięta. Dodatkowo ze zgrupowania, które miało tam pozostać, czyli kordonu Korpusu Ochrony Pogranicza, wyciągnięto pewną część pododdziałów, zasilając nimi m.in. obronę Helu. Stąd też nawet ta przesłona granicy wschodniej, którą stanowił KOP, została częściowo zdemontowana. Pamiętajmy jednak, że w warunkach rozpoczętej wojny, mobilizacji sił zbrojnych i służb państwowych istniały możliwości jej choć częściowego odtworzenia. Tego rodzaju działania podjęto w sierpniu i wrześniu 1939 r. Zostały tam oczywiście garnizony, w których było trochę kadry, nadliczbowych rezerwistów i nieco broni. Na przełomie sierpnia i września przenoszono także na wschód tzw. ośrodki zapasowe różnych broni i służb, by na wypadek oczekiwanej dłuższej wojny z Niemcami móc tam, w oddaleniu od frontu, tworzyć pododdziały zapasowe, które posiłkowałyby nieuchronnie narażone na straty wojska wysłane w pole.

Czy Pana zdaniem oddziały stawiające po 17 września opór Armii Czerwonej dobrze wypełniły swoje zadanie?

17 września stanowił rzeczywiście cios, który przesądził o losie kampanii polskiej, a przyjęcie takiego ciosu wiąże się ze wstrząsem. Rząd polski i władze wojskowe stanęły przed trudną decyzją ewakuowania się na terytorium Rumunii, w tym wypadku uznawanej za sojuszniczą, bo układ wchodził w życie niejako automatycznie z chwilą agresji sowieckiej na któreś z tych państw. Wydaje się, że naczelne władze Rzeczypospolitej były zdezorientowane tym, co się stało. Zważywszy na to, działania na Wschodzie możemy ocenić jako spełnienie obowiązku z nadwyżką.
Przejawiło się to w różny sposób. Z jednej strony mieliśmy do czynienia z walką powołanych do tego oddziałów, przede wszystkim zgrupowania Korpusu Ochrony Pogranicza gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna, które zdołało zebrać się i w marszu odwrotowym prowadzić działania bojowe nad wyraz skutecznie. Doszło też do improwizowanej – nie tyle wbrew, co niejako obok dyrektyw naczelnego dowództwa – obrony Grodna, okupionej jednak krwią żołnierzy i cywilów (w tym harcerzy), którzy ponieśli straty w czasie walki, a później byli mordowani przez Sowietów.

Mieliśmy do czynienia z działaniami opóźniającymi oddziałów tyłowych, a przede wszystkim Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga, sformowanej w toku kampanii do walki z Niemcami. Przyszło jej toczyć niezwykle trudne walki z nadchodzącą Armią Czerwoną, a także – co wydaje się dzisiaj już potwierdzone – rebelią na tyłach, do której doszło w Kowlu – ważnym węźle kolejowym. Istnieje przekaz mówiący o walce z paroma setkami spadochroniarzy sowieckich lub dywersantów komunistycznych, którzy dostali się na ten obszar. Przypomina o tym rozkaz dowódcy SGO „Polesie”, mówiący o oddziałach, „które się oparły w Kowlu demoralizacji”.

Mieliśmy wreszcie do czynienia z walkami o Lwów, mającymi specyficzny charakter, gdyż pod miasto podeszły dwie nieprzyjacielskie armie. Niemcy zostali powstrzymani nad wyraz skutecznie, jednak udało im się zablokować miasto pierścieniem tak, że nie mogły do niego przejść oddziały przebijające się z północnego zachodu i z zachodu. Pod Lwów podeszły też oddziały sowieckie. Pojawia się tutaj pytanie o poczynania dowódcy obrony miasta, gen. Władysława Langnera, który podjął decyzję o kapitulacji przed Sowietami, uznanymi za mniej groźnych (słynna fraza: “Oni Germanie, wrogowie całej Słowiańszczyzny, wy jesteście Słowianie”). Problem polegał na tym, że Niemcy w przeważającej mierze, poza zdarzającymi się ekscesami, szanowali jednak warunki układów kapitulacyjnych. W wypadku Lwowa załoga miała być puszczona wolno, i to razem z oficerami. Okazało się jednak, że w tym kluczowym punkcie, na którym najbardziej zależało stronie polskiej, porozumienie zostało złamane przez dowództwo Armii Czerwonej.

Wydostać zdołał się tylko, w nieznanych do dziś w pełni okolicznościach, sam gen. Langner, który przedostał się przez Karpaty i dołączył do oddziałów polskich formowanych na Zachodzie. W tym przypadku – sprawa ta czeka jeszcze na swojego badacza i wyczerpującą monografię – wolno wysunąć hipotezę, że Lwów, miasto zawsze wierne, miał większe szanse skutecznego i dobitnego przeciwstawienia się agresji sowieckiej. Jednak dezorientacja, o której wspomniałem, stała się też udziałem dowództwa lokalnego, nie uświadamiającego sobie, z jak wielkim przełomem dziejowym ma do czynienia. To wszystko pokazuje, iż 17 września był datą, która wprowadziła zamieszanie wśród polskich decydentów, z których chyba tylko niewielu spodziewało się napaści z dwóch stron.

Marek Deszczyński (ur. 1967 r.) jest adiunktem w Zakładzie Historii XX wieku w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, wykładał także w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie (1992-2006). Współpracuje z Muzeum Historii Polski. Doktoryzował się w 2001 r. w IH UW. Specjalizuje się w historii wojskowości, gospodarczej i dyplomacji XX w. Autor m.in. Historia polityczna świata: kalendarium wydarzeń 1945-1994 (razem z Robertem Kupieckim i Tomaszem Moszczyńskim, Warszawa 1995), Ostatni egzamin. Wojsko Polskie wobec kryzysu czechosłowackiego 1938-1939 (Warszawa 2003), Na krawędzi ryzyka. Eksport polskiego sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym (razem z Wojciechem Mazurem, Warszawa 2004) a także podręczników szkolnych (zdjęcie udostępnione przez rozmówcę).

Pierwotnie wywiad pojawił się tu.